strona autorska
Robert S Węgrzyn

Ryba

#życie #jacht #morze #natura #przemijanie #wulkan

Grube, piętnastotonowe cielsko naszego pływającego domu, które niektórzy nazywają jachtem, niespiesznie kroiło krystaliczny błękit wody. Nad Etną z wolna zachodziło słońce. Miało się wrażenie, że ta piekielna góra, nie mając dość własnego ognia i żaru, postanowiła pożreć olbrzymią czerwoną kulę. Kataryna pod pokładem wybijała rytm kolejnych okruchów czasu. Po wczorajszych falach, sięgających relingów, nie zostało prawie nic. Wielka, co raz ciemniejsza stolnica morza rozpościerała się aż po horyzont. Wydawało się, że wiatr przestraszył się piekielnych ogni nieba i odszedł w niebyt. Gdzieś tam, pod ciemniejącym niebem, jutro zobaczymy włoski ląd. Siedziałem na rufie i paląc papierosa, podziwiałem piekielny spektakl natury. Takich chwil nie zamieniłbym na żadne inne cuda. Widok ten, z jednej strony nieziemsko piękny, budził też respekt dla matki natury.

- Sprawdź wędki – wykrzyczał spod pokładu Adam – póki jeszcze coś widać.

Pstryknąłem peta do morza i zacząłem przeglądać naciągi i ustawienia hamulców przy naszych kijach.

- Nie rzucaj petów do morza – obruszyła się Agnieszka – specjalnie zrobiłam ci popielniczkę z puszki i postawiłam przy sterach – powiedziała to w jakiś taki sposób, że zrobiło mi się naprawdę głupio.

- Ok, będę pamiętał – rzuciłem zawstydzony, wypuszczając kolejne kilkanaście metrów linki na prawej wędce.

Na tych wodach już kilkukrotnie udało nam się złapać niezłe sztuki. Największy był prawie czterdziestokilowy tuńczyk, ale trafiały się też żaglice czy marliny. Każdy z nas czekał na charakterystyczny terkot oznajmiający, że na drugim końcu żyłki pojawiła się zdobycz. Jednak sam fakt zaczepienia ryby nie gwarantował jej wyciągnięcia. Czasem walka trwała i czterdzieści minut. Bywało też, że po półgodzinnej bitwie ryba uciekała przy samej burcie. Szanse z całą pewnością były wyrównane. Gdy skończyłem przegląd naszego sprzętu na pokładzie pojawił się Adam z kawą.

- Kto dziś pierwszy siedzi? – zapytał jakby mimochodem. Mieliśmy niepisaną zasadę, że prowadzimy na zmianę: co trzy lub cztery godziny, a ustalamy tylko kto pierwszy zaczyna.

- Jak chcesz, możesz zacząć, a ja Cię zmienię koło północy – rzuciłem pojednawczo wiedząc, że mój zmiennik nie lubi siedzieć na psiej wachcie.

- On znów rzucił peta do morza – poskarżyła się Aga Adamowi – To tak, jakby tobie ktoś wrzucił peta do zupy – kontynuowała w moim kierunku.

- Kiedyś mu morze odda – dodał Adam mieszając kawę w swoim kubku – Bo morze zawsze oddaje – zakończył wpatrzony w czerwony spektakl nieba i lądu.

Nic nie powiedziałem. Bo co miałem powiedzieć? Wiedziałem doskonale, że zrobiłem źle i należał mi się ochrzan. Pewnie ktoś inny powiedział by raz i dał spokój, ale nie Agnieszka, zagorzała wegetarianka i wojowniczka o czystą planetę. Osobiście może nie miałem aż tak ekstremalnych poglądów. Jednak od pewnego czasu zacząłem sobie uświadamiać, że gdy każdy zadba przynajmniej o własne otoczenie, to już będzie dużo lepiej.

***

Życie na jachcie powoli zamierało. Jeszcze w dziobowej łazience ktoś brał prysznic. W prawej rufowej kabinie Łukasz zamykał okienko. Jednak już się czuło, że cały pokład przechodzi w stan czuwania. Światła Sycylii prawie całkiem znikły za rufą. Nawet na AIS poznikały czerwone trójkąty oznaczające lokalnych rybaków. Gdyby nie warkot silnika, można by się poczuć samotnie na środku wielkiej wody.  Gdy człowiek tak siedzi na deku w ciemną noc, to ma czas pomyśleć o rzeczach, na które brakuje go w codziennym pędzie. Cały świat zwalnia. Myśli zaczynają krążyć wokół całkiem innych tematów niż na co dzień. Wielka czarna płachta, usłana milionami świecących punktów, uświadamia człowiekowi, jaki jest mały i nieważny, w zderzeniu z ogromem otaczającej go przestrzeni. Chyba nigdzie nie widać tylu gwiazd, co na pełnym morzu w bezchmurną noc. Szczególnie, że księżyc uciekł za horyzont jakąś godzinę temu.

Zszedłem pod pokład sprawdzić komputer. Wyglądało na to, że nic nie chce nas rozjechać i przez kilkadziesiąt minut nie spotkam nikogo na wodzie. Oczywiście, nie można być niczego pewnym. Rybacy czy wojsko nie mają obowiązku używać systemu AIS, więc trzeba jednak obserwować wodę. Gdy już wstawałem od stolika nawigacyjnego usłyszałem terkot kołowrotka. Melancholia została natychmiast przegoniona przez zastrzyk adrenaliny. Błyskawicznie wyskoczyłem na pokład i usiałem przy wędce. Żyłka wciąż wychodziła. Przykręciłem hamulec i czekałem, aż kołowrotek przestanie wydawać charakterystyczny terkot. Gdy zacząłem zwijać żyłkę, czując dość duży opór, usłyszałem za sobą zaspany głos Adama – Duża?

- Jak kiedyś będę miał okazję być na twoim pogrzebie – zacząłem nie oglądając się – to zakręcę kołowrotkiem, a ty wstaniesz – roześmialiśmy się obydwaj.

- Zwijaj powoli. Niech się zmęczy – doradzał.

- To chyba bonito, bo dość lekko idzie, choć czasem szarpie – odpowiedziałem.

- To uważaj, bo to małe, ale wariat i może jeszcze nieźle poskakać przy rufie.

Żyłka raz się rozwijała, raz ją zwijałem, ale ogólny bilans raczej był na plus dla mnie. Po jakiś piętnastu minutach, cały ten hol zaczął być dziwny. Miałem wrażenie, że na drugim końcu żyłki wisi uwiązany pustak albo inna cegła. Normalnie ryba stara się uciec, odpływa na boki, czasem luzuje żyłkę, czasem nurkuje. A to coś wisiało jak kłoda.

- Poświeć na wodę, bo coś mi się nie podoba – rzuciłem do Adama.

Skupiony snop z czołówki wykroił jasny plaster morza z całkowitej ciemności.

- No i ci się morze odwdzięczyło, PA-LA-CZU – z rozbawieniem rzucił Adam sylabizując ostatnie słowo.

Na powierzchni wody szalała plastikowa reklamówka zaczepiona o hak przynęty.

Więcej opowiadań ...

Jeśli się podobało ... udostępnij

© ARTBAZAR.PL - 2004:2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub inne publikowanie tylko za zgodą autora.