strona autorska
Robert S Węgrzyn
OPOWIADANIA
Mrok wydała się niemal namacalny. Ponad trzydzieści stopni, dwie godziny po zmroku, nie było czymś normalnym. Nieregularna, portowa fala nie ułatwiała Krzyśkowi wyczynów gitarowych. Mimo wszystko, prawie cała załoga starała się, z różnym skutkiem, śpiewać wspólnie. Lekko zamglony daleki brzeg, widoczny na dziobie, mienił się tysiącami świateł miasteczka. Jak zwykle, okupując swoje miejsce za sterami, zauważył, że Agnieszka siedzi na nadbudówce i patrzy w dal, nawet nie próbując się przyłączyć do załogi.
Wielka kamienna forteca przywitała nas na wejściu do Otranto. Nie wiem dlaczego, ale już na główkach miałem jakieś dziwne przeczucie, że znów będzie pod górkę.
- Na radiu nikt się nie zgłasza – rzucił Kudłaty spod pokładu.
- Normalka - odparłem – kto przy zdrowych zmysłach pływa na początku maja? – zadałem retoryczne pytanie.
- Kurna, trzymaj go bo sam nie dam rady.
Zwaliste cielsko zacnego pana Szafranka swoje ważyło. Ponad metr dziewięćdziesiąt i ze sto dwadzieścia kilo żywej wagi. No w tej chwili to raczej półżywej.
Żółte światło latarni oświetlało kamienną keję. Co kilka sekund na chwilę nabierając lekko zielonkawej barwy od światła latarni na główce mariny. Szuranie i nasze kroki, mąciły ciszę nocy a nasze rozmowy wydawały się tak niestosowne jak szepty w pustej katedrze. Jedyne głośniejsze dźwięki wydawały skrzypiące cumy kołyszących się jachtów. Zdawały się mówić: "nigdzie nie popłyniesz. Zostaniesz tutaj".
Krzyk mewy, wyrwał mnie z błogiego stanu kontemplacji niczym nie zmąconego horyzontu. Ponad dwadzieścia węzłów wiatru popychało naszą Bavarkę w zacnym tempie. Uwielbiam te chwile, gdy nic się nie dzieje. Gdy spokojnie można zachwycić się chwilą nie mając nic więcej do roboty. Jednak błoga sielanka miała się szybko skończyć.
- Idzie zło od północy – Zawyrokował Dziadu wychylając się z zejściówki – Mamy parę godzin żeby się ogarnąć.
W zejściówce pojawiła się głowa Siwego. Z lekkim zastanowieniem rozpoczął swoją dywagację – Patrzyłem gdzie możemy stanąć, bo chyba już wszyscy mają dość … - przerwał jakby trochę obawiał się czy mówić dalej – Jest niedaleko miejsce gdzie można by zaparkować. Nawet prąd jest przy nabrzeżu.
- Więc z czym problem? – spytałem – O tej porze roku raczej nikogo tam nie ma. Bo kto przy zdrowych zmysłach pływa po tych parszywych wodach w kwietniu?
- Twarde drewno – pomyślałem – wąskie listwy, sklejone razem. Stuknąłem jeszcze kilka razy "białą damą" by lepiej poznać nową drogę na jacht. Poczułem lekkie kołysanie trapu w poziomie. Pojedyncze szarpnięcia przy każdej zmianie kierunku kołysania, świadczyły że jacht stoi na dwóch równo naciągniętych cumach. Gdyby jedna z cum była luźniejsza, szarpnięcia były by dwa, za każdym razem gdy fala odpychała jacht od nabrzeża.
- Tragedia – stwierdził z niesmakiem Janusz, próbując się wcisnąć w koje dziobową Tango 780.
- To nie bryki na śródziemnym – rzucił z rozbawieniem Dziki – Tu bardzie szkoła przetrwania.
- Ja rozumiem, że góry, jezioro i tak dalej ale myślałem że weźmiesz coś większego – z wyrzutem dodał Janusz. Jego wielkie, stukilowe cielsko, rzeczywiście nie do końca pasowało do małej jeziorowej łódki.
Chrzanić się zaczęło jeszcze na Zatoce. Stary opal przy szóstce kład się na lewą burtę a nieoznakowana nieszczelność bulaja, beztrosko uzupełniała wodę w zenzie, co przy zepsutej pompie wymuszało ciągłe machanie ręczną wajchą na deku. Choć były też pozytywy. Im więcej wody w zenzie tym stabilniejszy stawał się jacht. Majowy wiatr nie rozpieszczał, co rusz przynosząc lodowate krople deszczu, które uparcie próbowały się zamustrować za kołnierzem sztormiaka.
- A to skur …. – Iza nie skończyła i syknęła do Dzikiego – Patrz! – wskazując górny pokład dużego, motorowego jachtu cumującego nieopodal.
- Schowaj tę łapę – dramatycznym szeptem skwitował Dziki i ukradkiem spojrzał w kierunku, który pokazała Iza. Drobna brunetka kuliła się przy relingu trzymając się za twarz. Nad nią stał rosły blondyn z marsową miną i coś mówił, ale z tej odległości trudno było wyłapać słowa. Jednak z wyrazu twarzy i gestów, można było wnioskować, że nie były to słowa pochwały.
- Najpierw Neptunowi – zaordynował Andrzej skrobiąc się po prawie łysej głowie.
Powoli, czerwień nieba przechodziła w ołów dusznego mroku. Butelka Travaricy i sześć szklanek rozbłysło wraz ze światłem zapalonej latarki czołowej, którą Jerzy usilnie próbował zamontować pod bimini. Jakoś tak już jest, że na morskich jatach, oświetlenie kokpitu nie jest prostą sprawą. Na wyczyny gimnastyczne Jerzego patrzyłem z niepokojem. Prawie siedemdziesięcioletni gość wspinający się po stoliku na deku może być powodem wielu zmartwień i problemów. Okazało się jednak, że ...
Girlandy świateł po drugiej stronie pomostu, rozbłysnęły we wszystkich kolorach tęczy. Na deku motorowego, lśniącego jachtu stały dwie potężne rośliny o dużych, rozłożystych liściach. Chrom barierek rozjarzył się symfonią barw.
- O cię w mordę – skomentował Zawias, wychodzący na dek – Niezła dyskoteka.
- Nie widziałeś szanownego państwa w strojach wieczorowych, udającego się na miasto – Skwitowała Alina z nieukrywanym lekceważeniem w głosie – i kamerdynera w nieskazitelnym uniformie, chowającego ponton – dodała z niekłamany rozbawieniem.
...
- Odwal się – syknął Krachu do próbującego mu coś wytłumaczyć Krępego. Właściwie tak kończyła się każda rozmowa. Krachu był bystry i sprytny a do tego nie cierpiał gdy ktoś mówił mu co ma robić. Niestety był też bezczelny i samolubny. Jego czarna czupryna, śmigała co rusz gdzieś miedzy linami. Wszędzie było go pełno...
- I will come again – krzyknąłem do marinowego widząc, że wiatr zepchną mnie prawie na muringi. Gdy wybierałem Prvic, miałem nadzieję, że ta resztka bory, która targała nasze szmaty całą drogę, nie będzie miała dostępu do mariny. Zapomniałem tylko o jednym, że tam jest siodło i przy tym kierunku wiatru robi się dodatkowa akceleracja. Jednym słowem, miałem dopychający i to w porywach mocniejszy niż na zewnątrz. ...
- Co jest? – Rzucił na powitanie Dziki, pełen wigoru i w dobrym humorze. Choć ledwo się mieścił w zejściówce to tryskał humorem i zawsze miał jakieś ciekawe słowo dla każdego. Taki typ człowieka.
Musiałem wyglądać kiepsko, siedząc na deku z opróżnioną do połowy, półtoralitrową Jamnicą. Poranne słońce, odbijające się od szafirowej wody, zmuszało do mrużenia oczu. Z uwagi, iż jeszcze nie zdążyłem dotrzeć pod prysznic, to rzeczywiście mogłem przedstawiać swą osobą obraz nędzy i rozpaczy.
...
- Grunt to mieć dobry plan – orzekł z wyższością Kędzior podsumowując dyskusję na temat tanich lotów i terminów rejsów.
Lekka zgaga wciąż mu dokuczała. Wątroba też dawała o sobie znać – Trzeba będzie pogadać z lekarzem – pomyślał – bo te zioła zakonne to średnio pomagają.
Już od godziny wiercił się w swym wielkim łożu z baldachimem z czarnego dębu, będącego wierną kopią łoża Ludwika XIV. Na jego stanowisku wszystko musiało być na wysokim poziomie i z klasą. Przy tuszy dobiegającej do stu trzydziestu kilo każdy obrót z boku na bok był dużym wyzwaniem.
...
Powoli, delikatnie zaczęła ledwo muskać mokrym ręcznikiem zaschniętą krew. Bała się, że zacznie boleć jeszcze bardziej, choć od bólu fizycznego dużo bardziej bolała dusza. Gdy koleżanki namawiały ją na ten marsz była podekscytowana perspektywą słusznego protestu. Poczuła moc grupy. Chęć uczestnictwa w czymś słusznym i prawdziwym, szczególnie że z każdym dniem odczuwała coraz większą niechęć do ludzi władzy. ...
Za rufą, powoli ale nieubłaganie znikało Zakyntos. Niemałą pomoc w tym znikaniu miał nadciągający z ze wschodu mrok. Szliśmy na północny-wschód elegancką połówką. Lekkie skrzypienie takielunku w pełni synchronizowało się z każdą nadchodzącą z zachodu falą. Gdy wybierasz się na parogodzinną przejażdżkę, nie szukasz sobie jakiegoś wyjątkowo wygodnego miejsca ...
- Może ktoś ma ochotę na coś zimnego – zakrzyknęła spod pokładu Jolka robiąc to całkowicie pro forma, bo już wyciągała Pana z lodówki i wytrenowanym ruchem brała pięć kubków w drugą rękę. Piwo smakowało wprost bosko przy tej temperaturze. Żar lał się z nieba od rana. Nawet wyjście z mariny wszyscy zaordynowali o dwie godziny wcześniej niż było w planach.
Kefalonia została za rufą. Niewielki porcik rybacki po dwóch dniach w morzu, mimo nędznego zaplecza, dał chwilę oddechu. Co prawda woda była dostępna tylko z publicznego kranu na pobliskim placu a prąd z knajpki po dwudziestej drugiej, ale jakoś się udało przeżyć i przynajmniej częściowo uzupełnić braki.
- No to jak już wjechałeś to ich wysadź – Mirek rzucił do mnie jakby od niechcenia.
Spojrzałem na niego aby się upewnić, że mówi całkiem serio. Od wypłynięcia z Malty, wszystkie manewry w marinach wykonywał sam. Owszem, wiele godzin w dzień i w nocy spędziłem za sterem ale tylko na otwartej wodzie...
Młody z pewnym ociąganiem, ale ruszył z nami do lokalnego wodopoju. Na zdezelowanej ławeczce przed sklepem, odbywała się tajna narada lokalsów. Musiała być tajna bo nikt nic nie mówił, jedynie od czasu do czasu kontrolował poziom płynu w swej butelce. Czasem mam wrażenie, że tutejsi rozmawiają telepatycznie. ...
- Coś staruszku nie wyrabiasz – zadrwił Olek zwracając się do ojca.
- Idź sam utrzymać muring, gdy wiatr cię odwala - zripostował ojciec znikając ciężko w zejściówce.
Tylko spojrzałem na Olka. Wydawał się nie zwracać uwagi na to ile wysiłku kosztowała jego ojca szarpanie się z cumą. Faktycznie, wiało z prawej burty i sam doskonale wiedziałem, że dociągnięcie muringu, nawet gdy pomagałem silnikiem, mogło być trudne. Już chciałem coś powiedzieć, gdy ...
Spojrzałem na bursztynowy wyświetlacz. W środku bezksiężycowej nocy i gdzieś w połowie drogi pomiędzy Bari a Barem, świecił niemiłosiernie jasno. Musiało minąć kilka sekund zanim wzrok przyzwyczaił się na tyle aby dojrzeć czarne cyferki. Wiatr dwadzieścia siedem knotów NW. Przy postawionej tylko Gieni jechaliśmy ponad osiem węzłów. Jest dobrze. Na AISie też pustki. Właściwe można by pójść spać co najmniej na godzinę.
- Chlapie dzisiaj – Gruby zapatrzyła się na zielone kopce wysepek, które otoczone kamiennymi brzegami, wyglądały niczym zielone kapelusze unoszące się nad wodą. Rzeczywiście chlapało. Jak się idzie bajtkiem przy prawie dwudziestu knotach to musi chlapać. Jednak przy temperaturze dochodzącej w cieniu do trzydziestu stopni to nawet miło dostać falą po twarzy. Co innego sterowanie. Automat wyzionął ducha już pierwszego dnia i trochę człowiek sterem się nakręci.
- Wyglądasz jak z krzyża zdjęty – wymamrotałem nad kubkiem kawy, widząc wychodzącego na pokład Damiana.
- Daj spokój. Czuje się jeszcze gorzej. Pomysł z tym zaproszeniem Włochów był lekko mówiąc, nienazbyt trafiony – zakończył siadając ciężko. Nic nie odpowiedziałem, bo byłem przekonany, że jego stan z całą pewnością nie był spowodowany włoską załogą.
- Co się kręcisz jak gówno w przeręblu? Podchodzimy czy nie? – z lekką nutą ironii i zniecierpliwienia w głosie rzucił nasz pokładowy znawca Pajer. Próbował mnie pogonić widząc całe nabrzeże kafejek i barów.
- Spokojnie, najpierw muszę zobaczyć ile mnie zepchnie.
Parkowanie na boi ma coś z najgłębszych pokładów wolności. Cicha, bezpieczna zatoka bez tłumu turystów, świateł, knajp. Tylko człowiek i czysta, dzika natura. To była decyzja demokratyczna, jakich mało podejmuje się na jachcie ...
Piran tylko spojrzał z dezaprobatą na kompana pomykającego po trapie. Sznurki powiązane, klar na pokładzie, więc coś się człowiekowi od życia należy – pomyślał, nie odrywając wzroku od krystalicznie czystej głębi za rufą. ...
Dworce mają w sobie coś z magii. Szczególnie te starsze, lekko zapuszczone, pamietające czasy dyliżansów, biletowych, tragarzy w szarych surdutach zawsze gotowych pomóc za parę brzęczących monet. Dziś to już nie to somo. Nikt nam nie pomorze z bagażem ...
Otworzyłem oko. Przyjemny zapach przysmażanej cebulki miło drażnił nos. Nasze wiewiórki pelagialne postanowiły zrobić śniadanie i wszystko wskazywała na to, że będzie jajecznica. Co prawda, położyłem się ledwie godzinę wcześniej po nocnej wachcie ale co tam, pośpię po śniadaniu ...
Grube, piętnastotonowe cielsko naszego pływającego domu, które niektórzy nazywają jachtem, niespiesznie kroiło krystaliczny błękit wody. Nad Etną z wolna zachodziło słońce. Miało się wrażenie, że ta piekielna góra, nie mając dość własnego ognia i żaru, postanowiła pożreć olbrzymią czerwoną kulę ...
Szósta rano. Jeszcze wszystko zamknięte. Cisza na nabrzeżu aż dzwoni w uszach, choć słońce zaczyna powoli wypalać każdy cal wielkich kamiennych płyt. Jedyne miejsce, gdzie widać oznaki jakiegokolwiek życia, to port rybacki na końcu zatoki.
Zbieram telefon, fajki i żeby się nie tłuc po pokładzie, deptam do Hajduka na kawę. Kawiarenka ta, to trochę takie nieformalne centrum dowodzenia. W każdą niedzielę rano, skipperzy spotykają się nad kawą by wymienić informacje o załogach, jachtach, pogodzie i o wielu innych, czasem bardzo dziwnych rzeczach.
Kataryna pracowała na małych obrotach, bo nigdzie nam się nie spieszyło. Dwieście metrów za rufą jechały przynęty dwóch wędek, choć chyba powinniśmy je zwinąć bo do mariny zostało może z pół godziny. Siedzieliśmy z Romkiem w całkowitej ciemności, nie licząc bladoczerwonego światła kompasu. Andrzej, od kilkunastu minut próbował rozgryźć podejście i światła na wejściu siedząc pod pokładem za kompem.
Wiedziałem, że dziś muszę wypłynąć wcześniej. Miałem do zrobienia ponad czterdzieści mil, a po szesnastej mogę zapomnieć o miejscu w marinie. Tak to jest gdy pływa się w sezonie w Chorwacji. Jeszcze wczoraj wytłumaczyłem załodze, że trzeba ruszyć najpóźniej o dziewiątej. Gdy zostało do owej godziny dziesięć minut, zaczęło się.
Marek długo nie mógł zasnąć. Wciąż myślał o dniu jutrzejszym. O tym jak to będzie? Czy sprawdzi się jako reporter? Gdy rano otworzył oczy miał ważnienie że przed chwilą się położył. Łysy pichcił coś na małej kuchence opalanej drewnem.
- Zbieraj dupsko w troki bo na nas czas – z tymi słowy, postawił przed Markiem talerz dziwnie wyglądającej strawy – Jedz, smakuje lepiej niż wygląda.
Leniwy fordziak popychał nas może dwa, trzy knoty. Karmazyn nieba powoli zaczynał ukrywać wszystko pomiędzy prawie czarnymi falkami. Bajka panie -jak powiedziałby mój stary druh Łukasz. Po przejściu Korynckiego, jakoś wszyscy się wyluzowali. Od dobrych kilku godzin pomykaliśmy leniwie pomiędzy wysepkami. W jednej chwili, wszystkie telefony ożyły, wypluwając kakofonie dźwięków powiadomień, oznaczającą upragniony zasięg. Automat trzymał kurs, gienia ciągnęła równo. Każdy zaczął dłubać w swojej komórce.
Lepki, zimny wiatr co rusz zakradał się za kołnierz mojego sztormiaka. Ręce grabiałby z minuty na minutę. Niby kwiecień ale nocka na fali gdzieś pomiędzy Sycylią a Włochami bywa przeraźliwie mokra i zimna. Klakier obiecał, że mnie zmieni za godzinę. Od tego czasu minęło już cztery i jakoś nie widać na deku tej nieogolonej gęby. Ja rozumiem, dziewczyna, ciepełko, kabina, ale mógłby wreszcie dać zmianę.
Wieczór jakich wiele, choć już od kilku godzin coś wisiało w powietrzu. Ula, zawsze najgłośniejsza, roześmiana jakoś zamilkła. Mam zasadę, że nie dopytuję. Może dlatego, że sam nie cierpię jak nagle wszyscy napadają mnie: "Co się stało?", “Wszystko w porządku?” i inne tego typu frazesy. Jak będzie chciała sama powie w czasie, który sama wybierze i który będzie dla niej odpowiedni.
Szybki klar, naciągnięcie cum i luz. Można stanąć na stałym lądzie. Sprawdzić czy jeszcze dają tu dobrą kawę i zimnego Pan'a. Tak właściwie to żaden wyczyn. Do najbliższej knajpki mam z trapu coś koło sześciu kroków. Wieczorem poszukam dostępu do wody i prądu.
Luka, marinowy nie chce papierów. Wystawia paragon i to wszystko. Załoga dociąga sznurki, ja wyłączam silnik i jesteśmy wolni. Mnie jednak nie daje spokoju smutny wzrok dziewczyny. Gdy spoglądam na łódkę obok, widzę jak zgarbiona postać znika pod pokładem.
Dzwonek domofonu o dziesiątej rano to żadne zaskoczenie. Gdy się mieszka pod jedynką, po krótkim: "słucham", słyszy się zwykle sakramentalne: "poczta". Po pewnym czasie, człowiek nawet nie słucha odpowiedzi tylko wciska odpowiedni klawisz by wpuścić natręta. Coś mnie tknęło i poczekałem chwilę pod drzwiami, choć prawdopodobieństwo, że listonosz ma coś właśnie dla mnie było zbliżone do tego, że odwiedzi mnie Święty Mikołaj.
Kobieta nic nie powiedziała. Nie odgoniła go ani nie protestowała. W milczeniu kopała dalej. Wydało mu się to trochę surrealistyczne. Takie kopanie dołka na plaży. Z drugiej strony nie robił tego od przedszkola. Coś było magicznego w jednostajnym wyrzucaniu ziemi.
- Gula. O co ci biega? – spytał, wyrwany z otępienia Gruby. Miał tą przypadłość, że czasem zawieszał się na jakimś przedmiocie i gapił się kompletnie bezmyślnie.<
- Co, Gruby? Znowu zawiecha? – Rzucił Gula, chcąc dowalić Grubemu. – Kiedyś się zawiesisz i nie zauważysz jak ci ktoś wpierdoli.
Gruby zerwał się zza stolika i próbował złapać Gulę.
Piątego dnia nie wytrzymałem. Narzuciłem bluzę i poszedłem sprawdzić, kto to jest? Nim minąłem róg wiaty, doleciał mnie chrypliwy głos.
- Masz bracie ognia?
W spierzchniętych ustach zwisał nieregularny skręt.
Z zoranej zmarszczkami twarzy, patrzyły na mnie wesołe i kompletnie nie pasujące do reszty, niebieskie oczy.
- To masz ten ogień? Czy kolejny pieprzony bojownik o czyste powietrze?
Autobus spóźniał się już ponad 10 minut. Gorzki zdążył zlustrować wszystkich oczekujących i wytypować dwie ofiary. Najbardziej obiecująco wyglądał młoda dziewczyna z rozpiętą torebką, która jeszcze minutę temu rozmawiała przez nowiutkiego iPhona. Gorzki potrzebował kasy. Nie miał ochoty znów spędzać świąt z ojcem i głupkowatym bratem.
- Książeczka!
- Jaka książeczka? Nijak nie mogłem skojarzyć o co chodzi matronie okupującej skrzypiące krzesło za kontuarem z płyty meblowej pamiętającej wczesne czasy towarzysza Gierka.
- Wojskowa, panie. Wojskowa. Bez tego pana nie wymelduję - z ust matrony zaczęła kruszyć się kaszmirowa szminka. No może przesadzam ale niewiele brakowało.
- Ja, nie mam książeczki wojskowej. No kiedyś miałem …
Niechciał wracać do swojego mieszkania o dziesiątej rano. Małej klitki, kupionej na kredyt, który będzie spłacał przez najbliższe trzydzieści lat. Oczywiście, jeśli znajdzie inną pracę. Chciał gdzieś ochłonąć. Porozmawiać z kimś, poczuć, że jeszcze istnieje. Tylko, z kim? Cały jego świat został za tymi wielkimi szklanymi drzwiami. Ruszył przed siebie kompletnie nie myśląc, co robi i dokąd idzie? Przez siedemset dni trafiał bez namysłu do Szafy. Lokalu gdzie zwykle wychodzili całą paczką na lunch ...
Nic nie odpowiedziałem. Tylko nieznacznie skinąłem głową. Sam się zdziwiłem, bo na co dzień jestem raczej gadułą. Trwaliśmy tak w milczeniu, wydawałoby się całą wieczność. Wreszcie zwyciężyła moja niepokorna natura.
- Uciekasz czy się zgubiłaś?
Zmarszczyła czoło pod czarną, równo przyciętą grzywką i wydawało się, że analizuje pytanie. Co lepiej powiedzieć? Co lepiej zabrzmi? A może lepiej nie odpowiadać? Wreszcie, bardzo powoli, z namaszczeniem odezwała się dźwięcznym ale zachrypłym głosem, mówiąc niemal sylabami ....
Cholera już trzecia – pomyślałem – spoglądając na czarną tarczę wodoszczelnego zegarka z kompasem.
Znów się zasiedziałem nad projektem a jutro rano musze pędzić na spotkanie. Niewiele się zastanawiając zamknąłem edytor i odpaliłem program pocztowy. To chyba już choroba, ale sprawdzam pocztę co 2-3 godziny. Tak to jest gdy się pracuje w Internecie.
Jedna wiadomość. Ana666. Nagle sen odszedł w zapomnienie. W głowie zabulgotało i rozpoczął się serial wspomnień ....
© ARTBAZAR.PL - 2004:2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub inne publikowanie tylko za zgodą autora.