strona autorska
Robert S Węgrzyn

Kawał maszyny

#życie #jacht #morze #silnik #poranek #historia

Czasem bywają gorsze dni. Choć z natury jestem optymistą, bywa czasem, że dzień rozpoczyna się jakoś smętnie. Wewnętrze ja, zachowuje się jakby ugrzęzło w słoiku z miodem. Choć niby słodko i pozytywnie, ale każdy ruch, każda myśl jest jakaś powolna, niewyraźna, jakby w zwolnionym tempie. Gapię się całkowicie bezmyślnie w ekran komputera i jakoś nie mam ochoty zastanawiać się gdzie dziś popłyniemy. Nagle stało mi się to całkowicie obojętne. Wstałem by zrobić kawę, ale szybko uświadomiłem sobie, że jest szósta rano i jak zacznę rozkręcać kawiarkę, szukać łyżeczki, trzaskać szafkami to szybko usłyszę parę niewybrednych słów zza drzwi którejś z kabin. Najciszej jak potrafię, pokonuje zejściówkę pamiętając, że trzeci stopień skrzypi jak potępieniec na mękach. Niczym wytrawny złodziej, na placach przekradam się przez dek i już jestem na ciepłym kamieniu nabrzeża.

Szósta rano. Jeszcze wszystko zamknięte. Cisza na nabrzeżu aż dzwoni w uszach, choć słońce zaczyna powoli wypalać każdy cal wielkich kamiennych płyt. Jedyne miejsce, gdzie widać oznaki jakiegokolwiek życia, to port rybacki na końcu zatoki. Z wewnętrznym ciężarem jestestwa, ruszamy razem w tamtym kierunku. Idąc wąską uliczką dostrzegam otwarty sklep. Choć sklep to określenie raczej na wyrost. Małe pomieszczenie, gdzie lokalsi zaopatrują się w najpotrzebniejsze rzeczy. Ze zgrzewką zimnych radlerów idę dalej, ku ludziom.

Z kamiennego murka na którym przysiadłem, obserwuję codzienną krzątaninę i hierarchię potrzeb. Najbliżej wyjścia stoją większe i bardziej nowsze łodzie z mocowaniami na wędki i dużymi silnikami na rufie. To najwyższa warstwa, kasta poławiaczy. Oni mają pieniądze, wożą turystów i za parę godzin są w stanie zarobić całkiem niezłą kasę. Właściciele pewnie jeszcze śpią. Ruszą zapewne koło dziewiątej, gdy pojawią się klienci. Im bliżej końca zatoki, tym łódki mniejsze, starsze i bardziej zdezelowane. Czasem bardzo małe, smutne i obdrapane ale widać, że nadal dają chleb swoim właścicielom. Te właśnie wypływają by złapać parę ryb, jeszcze przed skwarem południa. Sterty sieci z małymi pływakami i wielkie baloniaste boje, leżą na całej długości nabrzeża, jakby czekały na swoją kolej. Zdają się krzyczeć swymi jaskrawymi barwami: teraz ja, weź mnie ze sobą na morze. Przypomniało mi się właśnie, jak jedne z rybaków tłumaczył mi, dlaczego tak wcześnie rano biją dzwony w kościele. Powiedział, że kościół robi za zegarek. Za czasów gdy większości nie było stać na własny zegarek, kościelnie dzwony oznajmiały, że  już czas wracać z morza. Biły i o poranku i późnym wieczorem. Dlatego też, kościołów nie budowało się daleko od wody a stały zwykle nad samym brzegiem. Jak pasterze, strzegący swoich owiec w dzień i w nocy. Z rozmyślam wyrwał mnie widok młodego chłopaka, może piętnastoletniego, usilnie próbuje odpalić starego, zdezelowanego Jonsona. Pomyślałem, że znam te silniki.

- Może pomogę? – rzucam bez przekonania, podchodząc z radlerami w ręku.

- Wczoraj jeszcze odpalał – odpowiada chłopak nie podnosząc głowy i kolejny raz pociąga za zrywkę.

Ośmielony tym, że nie zostałem przegoniony, podchodzę bliżej i w pierwszej kolejności, wręczam jeden zimny napój chłopakowi.

- Robert – rzucam trzymając puszkę w dłoni.

- Goran – nieśmiało odpowiada.

Sam pociągam za zrywkę i widzę, że nie ma żadnego oporu. Kiedyś, dawno temu, rozebrałem taki silnik na elementy proste i o dziwo udało mi się go złożyć. Zaczynam się przyglądać mechanizmowi startera. Wyrobiona blokada mówi wszystko. Ileż tysięcy razy musiał być odpalany, skoro solidny metalowy ząb błyszczy teraz wytartym metalem i wygląda jak ucięty trznowiec.

- Nie odpalisz, blokada zrywki jest zepsuta. – choć mój chorwacki pozostawia wiele do życzenia to po powtórzeniu po angielsku chłopak zaczyna rozumieć.

- Masz śrubę czwórkę lub piątkę? – pytam podjarany pomysłem, który właśnie przyszedł mi do głowy.

- Poszukam – odpowiada, wyciągając spod ławki skrzynkę pełną narzędzi. – taka będzie dobra?

- Tak. Przydałby się jeszcze pilnik. – mówię, przyglądając się śrubie.

Po piętnastu minutach i paru polskich i chorwackich przekleństwach, z wielką dumą mówię do Gorana – Spróbuj teraz, ale najpierw powoli, niech złapie zapadka.

Silnik odpala od pierwszego razu. Staram się jakoś wytłumaczyć chłopakowi, że to tylko tymczasowe rozwiązanie i powinien wymienić cała część. Zaczynamy rozmawiać o życiu i łódkach. Kolejne dwa radlery znikają w mgnieniu oka. W pewnym momencie Goran proponuje – Może chciałbyś przepłynąć się ze mną przed marinę sprawdzić łódkę mojego wuja? – Co mi szkodzi – pomyślałem. To potrwa pewnie z pół godziny a moi wstaną za trzy.

Łódka wujka pamiętała, z całą pewnością ostatnią wojnę z lat dziewięćdziesiątych a kto wie czy nie i tą poprzednią. Jednego jednak nie można było odmówić wujowi, łódź była w dobrym stanie. Widać było na pierwszy rzut oka, że ktoś o nią dbał. Wszystko odmalowane, mosiądze wyczyszczone a nawet szyby wyglądały jakby ktoś je przed chwilą umył. Pomyślałem o jachcie, na którym pływam. Fajnie by było gdyby w połowie był tak zadbany.

- Ile to ma lat? – spytałem z zaciekawianiem,  pokazując na łódkę.

- Dokładnie nie wiem, ale kiedyś, przy wymianie steru, znalazłem mosiężną tabliczkę z datą 1962 – odpowiedział Goran, kręcąc korbą, która pełniła rolę startera.

Ruszyliśmy na wodę. Jednocylindrowy silnik pracował na wolnych obrotach: puk, puk, puk. Cięliśmy gładką wodę zatoki. Można było odnieść wrażenie, że ktoś zaczepił kawałek jedwabiu i ciągnie go do wyjścia portu. Ciężko było rozmawiać przy pracującym śliniku więc rozparłem się na śródokręciu i podziwiałem marinę z całkiem innej perspektywy niż ta, z jakiej ją zwykle oglądam. W długich cieniach wschodzącego słońca uwijali się właściciele restauracji i knajp. Rozstawiali stoliki, ściągali rolety i rozkładali wielkie grzyby kolorowych parasoli. Całkiem inaczej wygląda marina niemal z poziomu wody. Gdy człowiek wpływa jachtem, nie ma czasu na podziwianie. Koncentrujesz się, aby zaparkować i nie poprzestawiać tym manewrem innych łódek.  Goran wykonał parę manewrów. Zwiększył obroty. Wrzucił wsteczny. Znów popchnął do przodu.

- Wymieniłem uszczelkę – przekrzykiwał starego ropniaka – tylko pokiwałem głową na znak, że zrozumiałem.

Wróciliśmy po czterdziestu minutach. Po minie chłopaka widziałem, że jest zadowolony z testów. Gdy już stanęliśmy przy nabrzeżu spytałem z ciekawością – Ile lat ma ten silnik?

- Nie wiem – odpowiedział Goran – chyba dużo. Wujek twierdzi, że to czwarta łódź, którą obsługuje ten motor.

- Mogę zobaczyć? – odrzekłem, pokazując na skrzynię silnika.

- Oczywiście.

Otworzyłem drewnianą pokrywę i zacząłem szukać tabliczki znamionowej. Mały, wiekowy silnik wyglądał niezdarnie w dość dużej drewnianej obudowie. Tabliczki nie znalazłem, za to na korpusie, po wytarciu szmatką, zobaczyłem dumny napis: "Fogg & Grass 1936 München Germany". Uświadomiłem sobie, że to cudo ma grubo ponad osiemdziesiąt lat. Ciekawe, który z nowych silników tyle przetrwa? Jakoś mam wrażenie, że chyba żaden.

Pożegnałem się z Goranem i jakiś odmieniony podeptałem w kierunku swego jachtu. Czasem nie warto dłubać w duszy. Lepiej wyjść do ludzi. I jak ten śilnik, po wymianie uszczelki, znów z werwą popłynąć w kierunku wschodzącego słońca.

 

Więcej opowiadań ...

Jeśli się podobało ... udostępnij

© ARTBAZAR.PL - 2004:2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub inne publikowanie tylko za zgodą autora.