strona autorska
Robert S Węgrzyn

Plan

#życie #jacht #morze #mity #wyspa #malta

- Grunt to mieć dobry plan – orzekł z wyższością Kędzior podsumowując dyskusję na temat tanich lotów i terminów rejsów.

Już ponad dobę, urzędowaliśmy na naszej "Rosie" w centrum Valetty. Chcąc nieco ograniczyć koszty, przylecieliśmy 2 dni wcześniej, wiedząc że mamy wolną łódkę. Wyprawa kroiła się przednia. Mieliśmy dwa tygodnie na przeprowadzenie naszego tymczasowego domu z Malty do Aten. Mając tyle czasu, zaplanowaliśmy płynięcie przez Sycylię, Włochy i Kanał Koryncki. Właściwe moglibyśmy wypłynąć wcześniej, jednak brakowało jeszcze jednego załoganta. Miał przylecieć pojutrze rano. Oczywiście nikt nie zamierzał siedzieć na łodzi w czasie oczekiwania. Ekipa ruszyła na zwiedzanie wyspy. Tylko ja i Kędzior zostaliśmy na łajbie, bo ile razy można się włóczyć po tych samych miejscach.

Poranek jak zwykle wygonił mnie z kabiny z pierwszymi promieniami słońca. Na palcach i uważając na skrzypiące gretingi w kilka minut udało mi się wyprodukować kubek czarnego złota. Wiał lekki, ciepły wiatr z południa. Wzmocniony porządną kawą, zabrałem wędkę i poszedłem sprawdzić czy coś żyje w tych portowych wodach. Po kilkunastu minach w kieszeni zadrżał telefon.

- Co tam Kędzior? Już wstałeś? – rzuciłem do słuchawki.

- Zbieraj graty i wracaj. Dzwonił ten gość co miał przylecieć, że nie da rady, więc przypinamy wrotki i zmykamy.

Trochę rozdarty emocjonalnie, poskładałem wędkę i ruszyłem w kierunku jachtu. Z jednej strony miałem nadzieję z godzinę powalczyć z rybami ale myśl o szybkim wypłynięciu też kusiła. Po powrocie na łódź, okazało się że mnie przypadnie oddanie wszystkiego w biurze mariny i poinformowanie o wypłynięciu.

- Dobra ludziska. Macie dwadzieścia minut na ogarnięcie rzeczy poza mariną bo jak oddamy pestkę to już nie wejdziecie do środka.

Gdy wróciłem, Kędzior skończył właśnie obchód jachtu. Przed całą dobą do Ragusy lepiej nie pozostawiać niczego przypadkowi.

- Wskakuj. Najwyższy czas startować.

Gdy zszedłem pod pokład, zostawić nasze papiery w nawigacyjnym, usłyszałem ciche kliknięcie alternatora. Jednak po nim nasz Yanmar nie zadudnił swoim ciężkim basem. Milczał jak zaklęty.

- No to mamy problem – pomyślałem. Kędzior spróbował jeszcze raz i poza cichym kliknięciem nic się nie stało. Oczywiście poza długą i rozbudowaną wiąchą przekleństw wydobywających się z pokładu. Gdy już zostały obrażone wszystkie osoby włącznie z konstruktorem jachtu, Kędzior zszedł na dół i otworzył komorę silnika.

Nie minęło dziesięć minut gdy konsylium złożone z czterech członków załogi, nie wliczając mnie, orzekło jednomyślnie, że coś się zepsuło i sami tego nie naprawimy.

- Gdy byłem w biurze mariny, widziałem serwis Yanmar'a na końcu ulicy – rzuciłem w zamyśleniu.

- No to trzeba się do nich udać – zawyrokował Kędzior.

Negocjacje z pracownikiem serwisu trwały niemal pół godziny. Najpierw dowiedziałem się, że ktoś może zaglądnąć jutro. Po rzeczonej połowie godziny byłem już na etapie ewentualnej usługi poza kolejnością i poza godzinami pracy. Ja to u wszystkich południowców, trzeba było trochę się pogimnastykować, żeby ktoś zainteresował się problemem teraz a nie w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Załoga stwierdziła, że jeśli i tak dziś nigdzie nie płyniemy to oni ruszają na dłuższą eskapadę po wyspie. Ja zostałem na warcie, czekając na serwisanta.

Wczesnym popołudniem pojawił się niepozorny gość i niczym wyrafinowany szpieg wszedł na pokład i dramatycznym szeptem stwierdził, że miał tu ogarnąć jakiś silnik. Trochę się zdziwiłem, że nie ma ze sobą nawet śrubokręta ale wyglądał uczciwie, więc zaprowadziłem go pod pokład.  Mechanik sprawnym ruchem zanurkował pod schodnią i przez kilka minut było tylko słychać stękanie, cmokanie i coś jakby jęki. Gdy już się wynurzył z czeluści silnikowych, łamaną angielszczyzną stwierdził, że silnik dobry, alternator kaput i bez żadnych wyjaśnień oddalił się w kierunku wyjścia z mariny.

Gdy już otrząsnąłem się ze zdziwienia, dotarło do mnie, ze chyba będę musiał się udać do warsztatu ponownie. Stawiając pierwsze kroki na kei, dostrzegłem innego gościa w ubraniu roboczym i z wielką torbą, idącego spokojnie w moim kierunku. Czekałem. Gość stanął przed naszym jachtem i z palcem wycelowanym w nadbudówkę stwierdził w wolnym tłumaczeniu: "Twoja statka?". Kiwnąłem głową i przepuściłem gościa przodem. Po niespełna dwudziestu minutach i kilku słowach z pewnością po maltańsku uznawanych za obelżywe, pan w niebieski uniformie i z uśmiechem na nieogolonej twarzy opuścił nasz jacht, dzierżąc w dłoniach rozrusznik. Nauczony nie wnikać zbyt głęboko w logikę południowców poszedłem zaparzyć kawy w oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń.

Gdy wychodziłem z kubkiem parującego napoju na dek, na naszym trapie pojawił się gość z pierwszych odwiedzin.

- Twoja częścia zepsuta – zaczął bez powitania – trzeba zamówić nowa – zakończył.

Przechodząc na tryb uproszczonej konwersacji językowej spytałem krótko – Kiedy będzie? Gość długo drapał się po swej czarnej czuprynie i widziałem, że jest jakaś nadzieja, tylko gość ma problem z wypowiedzią.

Niepewnie zapytałem – Ty możesz inaczej?

Gość poczekał aż jego translator zaskoczy i przetłumaczy proste pytanie. Nagle zaczął kiwać głową, próbując wyjaśnić.

- Ja naprawa … jutro rano. Sto euro. Jutro. – wyjaśnił jak potrafił.

Próbowałem się jeszcze targować, choć widziałem, że nic z tego nie będzie. Na koniec, chwyciłem jego dłoń i stwierdziłem – OK, do jutra.

Z wyraźną ulgą na twarzy, mój adwersarz udał się w kierunku warsztatu. Wziąłem do ręki telefon i wybrałem numer Kędziora.

- Jutro rano zrobią rozrusznik. Gość chce sto euro i nie chce negocjować.

- I dobrze. Za nowy trzeba by wybulić dużo więcej – stwierdził ze słyszalną ulgą w głosie.

Kolejny poranek na Malcie był stanowczo mniej sympatyczny niż poprzedni. Ciężkie chmury wisiały niczym na wyciągnięcie ręki jednak co się dziwić toż to dopiero początek maja. Wszyscy od rana czekaliśmy na umówioną naprawę. Gdy minęła jedenasta, Kędzior postanowił wysłać mnie do warsztatu by sprawdzić czy jest jakaś szansa. Gościa, który wykręcił rozrusznik spotkałem przy bramce mariny, konwersującego z jakimś właścicielem łodzi.

- Ja być za minutę – rzucił gdy mnie rozpoznał.

Oczywiście minuta przeciągnęła się na prawie pół godziny, jednak po dotarciu na nasz jacht, instalacja naprawionej części trwała niecałe piętnaście minut. Kędzior już trzymał rękę na starterze by sprawdzić czy działa. Miarowy bulgot Yanmar'a spowodował uśmiech na twarzach całej załogi.

- Pięćdziesiąt euro – odezwał się mechanik, wyciągając umazaną smarem dłoń.

Zerknęliśmy na siebie porozumiewawczo z Kędziorem i bez słowa położyliśmy gotówkę na wyciągniętej dłoni. Gdy mechanik zniknął na pomoście, Kędzior rzucił z chytrym uśmieszkiem – No to jesteśmy do przodu pięćdziesiąt euro.

W dobrych humorach, zaczęliśmy przygotowywać jacht do wypłynięcia gdy przed naszym trapem pojawił się drugi przedstawiciel warsztatu.

- Działa? – spytał bez wstępów.

- Działa – odpowiedziałem.

W tym momencie gość wyciągnął dłoń i stwierdził – sto euro.

Kędzior wyskoczył z pretensją  - Ale my płaciliśmy koledze.

- Kolega za wymianę, ja za naprawę – odparł bez ceregieli nie opuszczając dłoni.

Co było robić. Wysupłaliśmy kolejną kasę, jednak tym razem już z mniejszym entuzjazmem.

- To kiedy mieliśmy według pierwotnego planu wypłynąć? – spytał Kędzior.

- Dziś o szesnastej – odparłem.

- Grunt to mieć dobry plan – rzucił Kędzior – i się go trzymać – dodał z lekkim uśmiechem.

- Tylko jakoś jesteśmy lżejsi o sto pięćdziesiąt euro.

Warszawa 2020-02-02

 

Więcej opowiadań ...

Jeśli się podobało ... udostępnij

© ARTBAZAR.PL - 2004:2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub inne publikowanie tylko za zgodą autora.