strona autorska
Robert S Węgrzyn

Odwiedziny

#życie #jacht #morze #nieznajomy #przemijanie #starość

Spojrzałem na bursztynowy wyświetlacz. W środku bezksiężycowej nocy i gdzieś w połowie drogi pomiędzy Bari a Barem świecił niemiłosiernie jasno. Musiało minąć kilka sekund zanim wzrok przyzwyczaił się na tyle aby dojrzeć czarne cyferki. Wiatr dwadzieścia siedem knotów NW. Przy postawionej tylko Gieni jechaliśmy ponad osiem węzłów. Jest dobrze. Na AISie też pustki. Właściwe można by pójść spać co najmniej na godzinę. Jednak gdzieś z tyłu głowy człowiek ma świadomość istnienia cruserów wycieczkowych goniących po trzydzieści węzłów. Siorbnąłem zimnej kawy. Żeby zabić czas i być gotowym na kolejne godziny wachty, zszedłem zrobić kolejny termos czarnego, płynnego złota. Musiałem się przytrzymać na zejściówce bo fala nie była mała. Jednak płynąc razem z nią, tylko od czasu do czasu dawała o sobie przypomnieć.

Czekając na bulgot kawiarki, wydawało mi się że na chwilę odpłynąłem. Może nie zasnąłem ale jakoś czas się urwał. Charakterystyczny odgłos przelewającej się kawy przywrócił mnie do pełnej świadomości. Umowa z Arkiem była prosta. Mam go zbudzić jak zacznę padać na twarz. Do tego momentu było jeszcze chyba daleko. Tu pod pokładem, brak chłodnych podmuchów wiatru zaczął przyganiać sen jednak gdy tylko wyszedłem na dek wszystkie zmysły znów ruszyły pełną parą. Ułożyłem się na sterburcie tak by wiatr jak najmniej smagał mi twarz.  Choć z racji, że dmuchał od rufy nie było co liczyć na jakieś większe luksusy. Wtedy go zobaczyłem. Najdziwniejsze, że wcale nie wydał mi się nierealny czy bezsensowny. Jakoś wydało mi się to całkiem oczywiste. Za lewym kołem sterowym siedział bosman. Bosman, którego widziałem ostatni raz jakieś trzydzieści lat temu. Jednak w tej chwili jakoś nie wydało mi się to dziwne. Jego łysa głowa i szpakowata broda były ledwo widoczne w poświacie przyrządów ale wiedziałem, że to on.

- No Kamen, widzę że dorosłeś – odezwał się swoim charakterystycznym, zachrypniętym głosem.

- Miałem na to trochę czasu – odparłem sarkastycznie, próbując dostrzec w słabym świetle wyświetlacza wyraz jego twarzy.

- A no trochę miałeś – odparł całkiem nie speszony – Dalej taki niesubordynowany jesteś czy nabrałeś odrobinę szacunku dla starszych?

W mroku dostrzegłem jego świdrujący wzrok domagający się odpowiedzi.

- Nie mnie to oceniać – odparłem filozoficznie – Wydaje mi się, że nabrałem pokory do ludzi i zdarzeń ale chyba wciąż zdarza mi się wiele rzeczy robić po swojemu.

- Były z was urwipołcie. Trzeba było się nakombinować żeby wykrzesać z was coś więcej niż chęć robienia kawałów całej reszcie. – mówiąc to jakby się nieco zadumał – Dawaliście do wiwatu na tych obozach nad Soliną. Co któryś już zasłużył na pochwałę komendanta to nim dotrwaliśmy do apelu już zarobił odpowiednią ilość wybryków by wyrównać stan posiadania.

Nikły uśmiech na jego twarzy zdradzał, że nie do końca uważał nas za przekleństwo tamtych dni.

- Pamiętasz jak szkoląc rozwaliliście listwę odbojową jednej omegi?

- Pewnie, że pamiętam – odparłem bez namysłu – Jednak nie była to moja wina. Czarny się zagapił i jego kursant wjechał we mnie foką po zrobieniu sztagu. Nie było szans uciec.

- Nie oceniam waszego pływania. Chodzi mi bardziej o to co było potem. – stwierdził ze spokojem – Nawet nie wiesz jak byłem dumny gdy obaj poświęciliście cały wieczór na zrobienie nowej listwy. Dopasowanie jej i wymianę jeszcze przed porannym szkoleniem. Jak dobrze pamiętam, to z tą listwą ta łódka pływała jeszcze z dziesięć lat. Jak żeście chcieli to potrafiliście coś dobrego zrobić.

- Głupio nam było – rzuciłem jakby ze wstydem – To myśmy byli instruktorami i to myśmy spieprzyli robotę.

- I takie akcje z wami, utwierdzały mnie w tym, że ogólnie to macie szansę wyjść na ludzi. A nocne wypady do obozu plastyka? No cóż, grzechy młodości. Jak i twoje palenie – stwierdził z rubasznym chichotem.

Pośród szumu wiatru i plusku wody, dobiegł mnie alarm na kompie. Coś musiało się pojawić na kursie kolizyjnym.

- Chwila – rzuciłem i skoczyłem do zejściówki. Na dole okazało się, że to fałszywy alarm. Jakieś cargo pędziło po łuku w kierunku włoskiego brzegu. Uspokojony wyszedłem na pokład.

Za sterami miękka poświata przyrządów oświetlała tylko koło ratunkowe na relingu. Po bosmanie nie było śladu. Poczułem jakąś stratę. Sam nie wiem czy z powodu braku kamrata do rozmowy czy też dlatego, że pewnie nigdy już nie pogadam z bosmanem. Bo kto wie gdzie go przez tyle lat życie rzuciło. Kawa już zaczęła stygnąć. Nie było sensu przelewać jej do kubka. Łyknąłem prostu z termosu.

***

Od spotkania z bosmanem minęły już trzy dni. Całkiem zapomniałem o zdarzeniu na środku Adriatyku. Szliśmy różnym półwiatrem na wysokości Budwy. Gdy tylko pojawił się zasięg, wszyscy wyjęli komórki i zaczęli czytać spływające semesy, meile  i inne wiadomości.

- Co cię tak przycięło? – rzucił do mnie Gruby – Wyglądasz jakbyś diabła zobaczył – Dokończył przyglądając się mojej twarzy. Na grzbiecie poczułem zimny dreszcz.

Chyba musiałem lekko zblednąć, bo Aga też się zaniepokoiła – Wszystko w porządku? – zapytała z troską w głosie.

Gruby sięgnął do stolika i wyjął niedokończoną butelkę Badela.  – Masz, walnij sobie a potem powiedz co się dzieje.

Bez większych zachęt wziąłem porządny łyk trunku.

- Dostałem esemesa od kolegi, że nasz bosman, jeszcze z czasów pływania po Solinie, umarł trzy dni temu.

- Był dla ciebie kimś ważnym? – spytała Aga.

- Sam nie wiem – odrzekłem – Kiedyś, ponad trzydzieści lat temu, owszem – jakoś nie miałem ochoty opowiadać im o tym co się zdarzyło na środku Jadranu. A może wcale się nie zdarzyło a była to tylko moja wyobraźnia. Niewiele się zastanawiając łyknąłem jeszcze raz chorwackiej brendy. Sam nie wiem czy na odwagę czy na spokój.

Warszawa 5.04.2020

 

Więcej opowiadań ...

Jeśli się podobało ... udostępnij

© ARTBAZAR.PL - 2004:2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub inne publikowanie tylko za zgodą autora.