strona autorska
Robert S Węgrzyn

Gieru

#życie #jacht #jezioro #rejs #relacje #muzyka #apmięć

- Tragedia – stwierdził z niesmakiem Janusz, próbując się wcisnąć w koje dziobową Tango 780.

- To nie bryki na śródziemnym – rzuciłem – To bardziej szkoła przetrwania.

-  Ja rozumiem, że góry, jezioro i tak dalej ale myślałem że weźmiesz coś większego – z wyrzutem dodał Janusz. Jego wielkie, stukilowe cielsko, rzeczywiście nie do końca pasowało do małej jeziorowej łódki.

Powolny soliński wieczór zapadał nad Polańczykiem. Na morzu, słońce wpada za horyzont i po parunastu minutach robi się ciemno. W Bieszczadach wygląda to całkiem inaczej. Najpierw słońce ucieka za najbliższe wzniesienie ale jeszcze do mroku daleko. Wieczór podchodzi z wolna, bez fajerwerków. Postanowiliśmy, że nie będziemy się włóczyć po nocy i zostaniemy do rana przy kei Unitry. Co prawda, dyskoteka rozpoczynająca się na lądzie nie wróżyła spokojnego snu, ale Janusz, doszedł do wniosku, że stworzy alternatywę. Wyjął swoją zdezelowaną gitarę i uparł się, że da radę przekrzyczeć lądowe rytmy swym szorstkim barytonem. Swoją drogą, gdy lądowe dźwięki umilkły koło północy, nasz grajek wciąż walczył. W dodatku na dwóch frontach. Z jednej strony muzycznie a z drugiej trunkowo. Nikt nikomu nie liczył, ale Janusz pochłoną w międzyczasie nie jedną zgrzewkę browaru. Gdy zagrał "Lunatyków" Dżemu, wiedzieliśmy, że to jeden z ostatnich kawałków na dziś.

- Będzie dość – rzucił zapalając kolejnego papierosa – jutro też jest dzień.

- To jeszcze coś na dobranoc – zaordynowała Aśka, kończąc kolejną miarkę czerwonego wina pitą z blaszanego kubka.

- No dobra – odrzekła, wrzucając peta do pustej puszki po piwie – Jak na dobranoc to może "Kołysanka"?

- "Żyj z całych sił, i uśmiechaj się do ludzi …. " – zaczął w całkowitym mroku, bo właśnie zgasły latarnie na kei.

***

- Na Chrewt czy Wołkowyję? – rzuciłem pytanie odbijając o kei. Dzień zapowiadał się typowo bieszczadzki. Poranna mgła jeszcze wstawała a to oznaczało, że będzie duszno i upalnie a koło południa trudno będzie liczyć na jakiś sensowny wiatr.

- Tu znasz ten akwen – rzucił Janusz – więc prowadź wodzu – dodał z przekąsem.

Niewiele się zastanawiając ruszyłem w kierunku Jawora by udać się w dłuższą odnogę jeziora. Mgła powoli się rozpływała w promieniach słońca wynurzającego się znad Patelni. O siódmej rano na jeziorze wiało pustką. Kuracjusze z Polańczyka czy Werlasu pojawią się najszybciej koło dziewiątej a może i później. Po niespełna dwudziestu minutach minąłem wyspę Zajęczą, sterczącą samotnie na środku Centalniaka, czyli głównego rozlewiska Soliny. Za lewą burtą, gdzieś w oddali majaczył beton zapory.

- Masz zamiar płynąc w te krzaki – rzucił Janusz wskazując porośnięte bukiem brzegi Werlasu.

- A nawet dalej – stwierdziłem spokojnie, lekko podbierając grota. Solina tak już ma, że można na niej robić doktoraty z wiatru. Tu nie zaknagujesz szotów. Wciąż trzeba ustawiać żagle do podmuchów spadających ze zboczy gór na brzegach. – Pokręcimy się za Jaworem – stwierdziłem – a potem pewnie popłyniemy w zatokę Teleśnicką. Znam tam fajne miejsce by połowić a i jest się gdzie przekąpać – dodałem – Jeśli będą odważni by wejść do wody. Doskonale wiedziałem, ze owszem na powierzchni woda ma nawet dwadzieścia stopni ale już metr głębiej może mieć dziesięć. Taki urok tej wody.

- Tu jest wolność – stwierdziła Agnieszka wychodzą na pokład – Co prawda co rusz pojawiają się tabliczki "Teren prywatny" ale jeszcze jest dużo miejsc, gdzie można spokojnie zacumować i zapomnieć o całej cywilizacji – dodała, patrząc na bukowe wzgórza przed naszym dziobem.

- Ostatnio słyszałem fajną definicję wolności – podjął temat Janusz – Ponoć człowiek wolny to taki, który może spakować się w piętnaści minut i ruszyć za marzeniami – stwierdził jakby w próżnię – Według tej definicji, nikt z nas nie jest wolny. Ja mam dom, samochód, robotę i cały ten anturaż, który ciąży jak kotwica. Z jednej strony człowiek żyje wygodnie i bezpiecznie ale czasem dusza wyje za tą bezapelacyjną wolnością.

Gdy usłyszałem słowa Janusza, przyszło mi do głowy, że mogę mu pokazać człowieka naprawdę wolnego. Właściwie samo mi się w głowie poukładało, bo była też nadzieja na solidny obiad w Barze u Bolka.

Według wszelkich przewidywań w okolicach południa wiatr ucichł prawie całkowicie. Powoli, prawie z niezauważalną prędkością, mijaliśmy zatopiony las. Jeszcze dziesięć lat temu z wody przy prawym brzegu sterczały kikuty drzew, których nie wycięto przy zalewaniu Soliny. Dzisiaj pozostało zaledwie kilka sztuk, sterczących z zielonkawej wody, będąc świadectwem ludzkiej nieudolności a może zwykłej niewiedzy.

Przed nami, zaraz za przesmykiem pojawiła się Skalista. Jedyna wyspa w odnodze na Chrewt.

- To co? Jedziemy na obiad? – spytałem właściwie retorycznie, bo Janusz już dawno spałaszował wszystkie przekąski i zaczął dobierać się do zapuszkowanych zapasów.

Przed Skalistą nieco dmuchnęło, co pozwoliło nabrać trochę prędkości i mieć nadzieję, że coś zostanie z naszych wiktuałów nim dopłyniemy do baru w Teleśnicy. Przy lewym brzegu wiatr nieco wypełnił i wreszcie ster zaczął gadać z wodą. Janusz przestał przeszukiwać nasze zapasy i usiadł z gitarą na pokładzie.

- Ile jeszcze do tego baru? – spytał, brzdąkając jakąś improwizowaną melodię.

- Jak nie odpalimy elektryka to pewnie z pół godziny.

- Wytrzymam – rzucił od niechcenia i zaczął nucić jakąś piosenkę.

Wpływając w zatokę, jak to na Solinie, wiatr zmienił kierunek o sto osiemdziesiąt stopni. Tylko cudem, Janusz nie oberwał bomem gdy grot przeleciał na prawą burtę. Przy prawym brzegu wyłoniły się pływające, drewniane domki. Trochę zdezelowane, ale widać było, że nadal są używane. Niedaleko, na małej łódce, jakiś wędkarz usiłował coś złapać w zimnej wodzie jeziora. Zwinąłem żagle i odpaliłem mały elektryczny silnik. Na całym jeziorze już od lat obowiązuje strefa ciszy co z jednej strony jest fajne, ale z drugiej, gdy brakuje wiatru, bywa kłopotliwe.

Skierowałem nasze Tango prosto na jeden z pływających domków. Na ścianie można było dostrzec twarz starszego mężczyzny, namalowaną wprawną ręką.

- To tu ten bar? – dopytywał Janusz.

- Nie. Jednak kogoś ci przedstawię. Może jest w domu? – rzuciłem walcząc z manetką silnika i próbując widzieć coś przed dziobem.

Gdy dobijaliśmy do drewnianej platformy, nikt nie wyszedł sprawdzić kto przypłynął w odwiedziny? – Trochę to dziwne – pomyślałem – Gieru zwykle był czujny jak ważka i chętnie odbierał cumy.

- A wy czego tam? – usłyszałem tubalny głos za plecami. Na platformie obok stał starszy mężczyzna wyglądający jak prawdziwy bieszczadnik. Kapelusz, siwa broda i niemiłosiernie chudy.

Obróciłem się i krzyknąłem – Gieru mnie zna, nie raz u niego bywałem.

- No to chłopie się spóźniłeś – odparł bieszczadnik – niespełna miesiąc temu zapisał się do niebieskiej orkiestry.

W pierwszej chwili nie zrozumiałem tych słów. Gieru, nieco ponad dziesięć lat starszy ode mnie, zawsze był zdystansowany. Nawet jego uśmiech był jakby przemyślany. Odkąd pamiętam mieszkał tutaj, na tej małej platformie. Jednak nigdy nie usłyszałem od niego żadnych skarg na zdrowie.

- Co się stało? – spytałem z zaciekawieniem.

- Był chłop i nie ma chłopa – odparł brodacz – Bo to wiadomo co na człowieka przyjdzie. Podpłyńcie do brzegu to wam coś pokażę.

***

- Gazda – stwierdził bieszczadnik, wyciągając spracowaną, pooraną zmarszczkami dłoń.

- Dziki – odparłem – Chyba Cię pamiętam. Kiedyś pomagałeś nam przestawić chałupę Giera.

- Kiedy to było? Cała wieczność. Chodźcie – stwierdził obracając się na pięcie i ruszając w kierunku drzew.

Janusz i Agnieszka ruszyli za mną a ja za Gazdą. Kawałek od brzegu, na niewielkim wzniesieniu stał nowiutki kamień z czarną tablicą. Białe litery mówiły wszystko: "Zatoka Michała 'Giera' Giercuszkiewicza – Był jednym z niewielu skazanych na blusa …".

Janusz stanął jak wryty. Długo patrzył na kamień a potem, jakby bał się powiedzieć coś głośno, spytał – To ten Giercuszkiewicz? – wskazując palce kamień.

- Ten sam – odpowiedziałem – Był perkusistą Dżemu. Tworzył z Ryśkiem kawałki, które śpiewasz.

- W mordę -żachną się Janusz – Nie musisz mi mówić kim był – dodał z wyrzutem.

***

Obiad zjedliśmy w Oleśnicy "u Bolka". Zawsze hałaśliwy Janusz zachowywał się co najmniej dziwnie. Gapił się na wodę, jakby trawił coś w sobie.

- O czym tak myślisz? – spytała Agnieszka.

Janusz, jakby nie dosłyszał w pierwszej chwili jej słów, wreszcie się odwrócił – Pomyślałem, jakby było fajnie pograć z taką legendą. Spóźniłem się zaledwie miesiąc – z żalem dodał.

Popatrzyłem na zatokę z niewielkiego wzniesienia, gdzie znajdował się bar. – Ilu już odeszło? Prawdziwych bieszczadników – pomyślałem – Tych pamiętających budowę zapory i tych, którzy uciekli od świata nieco później. Wspaniałych i oryginalnych ludzi z własnymi poglądami i duszą.

Zbuju, Chmielu, Broda, Bambi … - zacząłem wyliczać w myślach. Jednak szybko skończyłem – Nie cofnę czasu, ale ważne że udało się poznać tych ludzi i coś z nimi przeżyć. Bo to jedyna rzecz która zostaje. Zostaje na zawsze.

Warszawa 06.07.2021

 

Więcej opowiadań ...

Jeśli się podobało ... udostępnij

© ARTBAZAR.PL - 2004:2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub inne publikowanie tylko za zgodą autora.