strona autorska
Robert S Węgrzyn

Fotka

#życie #praca #reporter #emocje #przyjaciel

Tekst oparty na autentycznych wydarzeniach z 1993 roku (RPA) reportera Kevina Cartera.

Wielkie, czerwone słońce zniknęło za horyzontem w kilka sekund. Marek wciąż nie mógł się przyzwyczaić do tego równikowego "gaszenia światła". Ze wschodem było podobnie. W jednej chwili egipskie ciemności a już po kilkunastu sekundach świat nabierał barw. Rozmyślania Marka przerwał dudniący głos Gantu – Pan się trzymać, dziura. Już ponad cztery godziny tłukli się zdezelowanym nissanem po pustynnych bezdrożach. Po dwudniowej aklimatyzacji w mieście, Marek miał wreszcie spotkać się z Łysym. Od dziecka marzył o pracy fotografa, ale nie takiego byle jakiego. Marzył o dalekich krajach, dzikiej przyrodzie i o reporterce. Zawsze pociągało go opowiadanie historii.

Znów zaliczył głową w rurkę podtrzymującą plandekę. Nie powinien rozmyślać tylko skupić się na tym by on i cały plecak sprzętu, dotarły w jednym kawałku do obozu.

- Pięć minuty – rzucił Gantu, pokazując jednocześnie pięć czarnych jak noc palców i wyszczerzył w uśmiechu resztkę uzębienia jakie zdołał ocalić przez trzydzieści lat życia.
Wielka, zwalista postać Łysego zamajaczyła przed domkiem  z lokalnych materiałów. W tumanach kurzu i jękiem tego co pozostało po hamulcach, kierowca zatrzymał się na środku bitej drogi.

- Witaj – krótko rzucił Łysy. Nigdy nie był zbyt rozmowny. Wolał opowiadać świat obrazem a w tym był cholernie dobry.

Gantu zainkasował należne wynagrodzenie i zniknął w mroku i kurzu. Łysy zabrał część moich bagaży i bez słowa ruszył w kierunku domku.

- To moja baza, a teraz nasza. – rzucił kładąc plecak na bitej ziemi wewnątrz.

- Mam dla ciebie AFCefa, o którego prosiłeś.

- Fajnie. Ostatni długi słoik poszedł się paść. Piach. Zabija ludzi i sprzęt. Czasem wydaje mi się, że więcej czasu spędzam na czyszczeniu puszek i słoików niż na robieniu fotek.

Po niewielkim posiłku, który składał się z lokalnych owoców i owczego sera, zaczęli obgadywać plany na kolejne dni.

- Jutro mam papier na obóz uchodźców. Jeśli jesteś gotowy na ludzką tragedię to możesz się ze mną zabrać – Łysy powiedział to jakby w powietrze, popijając mocną, słodką herbatę.

- Pewnie, że chce pojechać – był podekscytowany jak dziecko w oczekiwaniu na Mikołaja.

- To chodźmy spać, bo to może być długi dzień.

Marek długo nie mógł zasnąć. Wciąż myślał o dniu jutrzejszym. O tym jak to będzie? Czy sprawdzi się jako reporter? Gdy rano otworzył oczy miał ważnienie że przed chwilą się położył. Łysy pichcił coś na małej kuchence opalanej drewnem.

- Zbieraj dupsko w troki bo na nas czas – z tymi słowy, postawił przed Markiem talerz dziwnie wyglądającej strawy – Jedz, smakuje lepiej niż wygląda.

Po szybkim przepakowaniu sprzętu i sprawdzeniu naładowania wszystkich akumulatorów, ruszyli w południowy wschód. Słońce prażyło niemiłosiernie ale Hamer dzielnie gryzł kolejne mile piachu. Po niespełna trzech godzina, w oddali zaczął majaczyć wielki obóz ogrodzony drutem kolczastym. Przez całą drogę Łysy nie powiedział nawet jednego słowa, ale teraz się ożywił.

- Kilka zasad – wypluł nie odrywając oczu od horyzontu – Nie łaź gdzie popadnie. Najlepiej trzymaj się mnie. Możesz pstrykać prawie wszystko ale uważaj na kobiety przebywające z facetami. Jak nie musisz odpuść sobie pstrykanie takich scenek. Te drobne, które dałem Ci dziś rano to bakszysz dla lokalsów. Może się zdarzyć, że ktoś będzie chciał forsę za zrobienie zdjęcia.

Łysy, jeszcze chwile wymieniał prawidła panujące w obozie. Przy bramie pokazali przepustkę i zostali skierowani do misji medycznej mieszczącej się w wielkim namiocie niedaleko bramy.

Wysoka szwedka, czekała na nich przy wejściu. Pierwsze co Markowi się rzuciło to niebywały smród, który był wszędzie, oblepiał ciało jak lepki szlam. Ingrit pokazała im jak wygląda centrum. Ponad trzydzieści zdezelowanych, metalowych łóżek wypełniało większą część namiotu. Na każdym leżał jakiś nieszczęśnik w bandażach. Czasem było dwie osoby. Matki z dziećmi, starcy, młodzi chłopcy. Koleżanka Ingrid właśnie próbowała usunąć wielki czyrak chłopcu, który chyba jeszcze nie miał pięciu lat.

Łysy przytaszczył wielki, zielony kontener.

- Piękna, prezenty przyjechały – z wielkim uśmiechem na twarzy zwrócił się do Ingrid.

Lekarka bez słowa zerwała plomby i zaczęła wyjmować opakowania leków i środków opatrunkowych. Szybko wyjęła ampułkę jakiegoś leku, nabiła strzykawkę i zrobiła zastrzyk chłopcu z czyrakiem.

- Od dwóch dni, wszystko robimy "na żywca", bo skończyły się przeciwbólowe. Dopiero teraz, zauważył jak chudy był chłopiec. Właściwie wyglądał tak jakby jego skóra była naciągnięta tylko na szkielet. Nie płakał. Miał tępy, niewidzący wzrok wbity gdzieś w dal. Marka aż ścisnęło w dołku ale sam się zganił, mówiąc sobie w duchu, że musi być twardy.

Cały dzień, chodzili po obozie. Najpierw wraz z Ingrid, która przy okazji zrobiła rekonesans wśród swoich byłych pacjentów. Potem już poruszali się samodzielnie. Im dalej szli od bramy, tym bardziej namioty ustępowały miejsca budą skleconym z byleczego. Blacha falista, deski, błoto. Ilość śmieci wałęsających się pod nogami była niewyobrażalna. Wszędzie krzyczące dzieciaki, wychudzone do granic możliwości. Starsze kobiety, próbujące przyrządzić jakąś strawę na małych glinianych piecach.

- Odkąd jeżdżę po takich miejscach już wiem jak wygląda piekło. – rzucił Łysy nie odciągając oka od aparatu.

Marek czuł się nieswojo. Niewyobrażalna bieda i wszechobecny głód cięły jego duszę na plasterki. Widok tej gehenny ciągnącej się po horyzont był tak przygnębiający, że po raz pierwszy pożałował, że chciał się tu znaleźć. Kontem oka zauważył inną scenerię tuż za rzędem lepianek.

- Łysy, co tam jest? – spytał pokazując wielkie hałdy nad którym krążyły olbrzymie sępy.

- Dno tego piekła bracie. Ich wysypisko śmieci.

- Mogę to zobaczyć z bliska? – spytał z niepewnością w głosie Marek.

- Możesz. Tylko uważaj na sępy. Są totalnie bezczelne i nie boją się ludzi a kawał ptaszyska to jest.

Marek podeptał w w kierunku wysypiska. Łysy po chwil ruszył śladem Marka. Gdy dotarł pod hałdy nieczystości zobaczył jak Marek klęczy przed kilkuletnim, wychudzonym dzieckiem, które przeszukuje odpadki a w odległości zaledwie kilku metrów siedzą dwa olbrzymie sępy. Marek pstryknął kilka fotek i całkowicie nieświadomy obecności łysego odwrócił się by odejść. Po jego policzkach płynęły strugami łzy. Gdy zobaczył Łysego zaczął szybko wycierać oczy o rękaw.

- Zostaw, ja wiele razy w takich miejscach ryczałem jak bóbr. Pomyśl, że dzięki naszej robocie może się uda uratować przynajmniej część tych ludzi. Marek się nie odezwał. Łysy klepnął marka w plecy i zawrócił go w kierunku lazaretu.

- Na dziś będzie dość. Wracamy.

Bez słowa wrócili do małego szpitala. Łysy pożegnał się z Ingrid i ruszyli w drogę powrotną.

***

Kilka miesięcy później, Łysy siedział w kawiarni we Wiedniu i przeglądał elektroniczne wydanie gazety dla której pracował Marek. Przypomniał sobie łzy Marka gdy zobaczył zdjęcie chłopca na wysypisku z sępami na drugim planie. Okazało się, że zdjęcie dostało jedną z ważniejszych nagród fotograficznych. Pod fotografią rozpętał się wielki hejt. Ludzie zarzucali Markowi, że promuje się na cudzym nieszczęściu. Trzeba było mieć naprawdę grubą skórę by czytać takie rzeczy o sobie. Sam to wiele razy przeżył i trochę się uodpornił jednak nie da rady stwardnieć aż tak. Łysy spojrzał na datę pod artykułem. Był prawie sprzed tygodnia. Pomyślał, że może zadzwoni do Marka i przynajmniej on powie mu coś pozytywnego. Komórka była poza zasięgiem. Normalka w tej robocie. Jednak, w gazecie zawsze wiedzą gdzie podziewa się ich reporter. Przeszukał książkę adresową w swym telefonie i znalazł numer stacjonarny. Okazało się nawet, że to numer bezpośrednio do Marka.

- Dzień dobry, czy mógłbym rozmawiać z Markiem Alofa? - W słuchawce zapadło długie milczenie – Halo, czy pan tam jest – dopytywał Łysy.

- Jestem, jestem. A kto mówi?

- Jego kumpel z afrykańskiej eskapady. Może o mnie opowiadał, zwą mnie Łysy.

- Bardzo mi przykro ale Marek nie żyje. – Łysego aż zatkało.

- Co się stało? Jakiś wypadek? Gdzie to się stało? – Zaczął zadawać pytania jak karabin maszynowy.

- Popełnił samobójstwo. W swoim domu. Ludzie go zaszczuli. Przykro mi.

 

Więcej opowiadań ...

Jeśli się podobało ... udostępnij

© ARTBAZAR.PL - 2004:2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub inne publikowanie tylko za zgodą autora.